Wspomnienia mieszkańców Bytowa
Relacja ówczesnego mieszkańca Bytowa, spisana w marcu 2004 r.
Byłem kilkunastoletnim dzieckiem kiedy nadszedł koniec wojny. Mieszkaliśmy wówczas w domu jednorodzinnym, przy dzisiejszej ulicy Sucharskiego. O przeżyciach rodziny nie chce mówić, bo zbyt wiele wycierpieliśmy. To były tragiczne czasy.
Dla mieszkańców Bytowa wojna zaczęła się dopiero w dniu bombardowania miasta, 20 lutego 1945 roku. Do tej pory był tu spokój. Pamiętam jak stałem w ogrodzie, kiedy nadleciały bombowce. Spokojnie obserwowałem jak nadlatują, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego co się dzieje. Wnet rozpoczęło się bombardowanie. Bomby spadały jedna za drugą „bum, bum”. To trwało cały dzień. Na szczęście dla nas, bomby nie trafiały celu i dziwnym trafem spadały za każdym razem o kilka metrów od zabudowań. Pamiętam, że po tych nalotach zburzony był dom należący do rzeźnika Izbik, który stał na dzisiejszej ulicy Wojska Polskiego, w miejscu gdzie dziś jest supermarket oraz dom Węgrowskiego (na tej samej ulicy). Jedna z bomb spadła też na kąpielisko na ulicy Bydgoskiej.
Po tych nalotach ludzie wpadli w popłoch. Chcieli uciekać, ale władze do samego końca zapewniały że to przejściowe i że wkrótce front się cofnie i wszystko powróci do normy.
Po bombardowaniu zabitych pochowano w zbiorowej mogile na cmentarzu przy ulicy Miłej, a 17 osób pogrzebano na wzniesieniu ulicy Bydgoskiej, gdzie później wybudowano w tym miejscu dom jednorodzinny.
Ludzie chcieli uciekać ale Schwede-Coburg wciąż zapewniał o zwycięstwie Niemiec. Tłumaczył sytuację przejściowym kryzysem. Dopiero gdy front był już bardzo blisko, kazali nam ewakuować się. Droga ewakuacji miała iść w kierunku przez Rekowo, na Chojnice i dalej, ale przecież stamtąd szedł wróg. Władze pchały Niemców prosto pod nos Rosjanom. Uchodźców spotykał okropny los. Najpierw byli oni taranowani przez uciekające pospiesznie wojska niemieckie, które miażdżyły ludzi i powozy konne, a następnie szły na nich wojska radzieckie spychając miażdżąc ich na drogach. Moja rodzina pozostała w Bytowie.
Od lutego rozpoczęto prace, mające na celu powstrzymanie wojsk radzieckich przed wejściem do Bytowa. Na szczycie ulicy Sucharskiego, u wlotu do miasta, tu budowano okopy. Do kopania zatrudnieni byli wszyscy mieszkańcy. Okopy ciągnęły się od dzisiejszej ulicy Sucharskiego, aż do Smolarni. Miały one powstrzymać front radziecki. Na poboczu ulicy Sucharskiego, po obu stronach umocowano słupy i przygotowano kłody drewna, które miały być przeciągnięte przez drogę i zaparte o słupy, tak by tworzyły zaporę. Trochę niżej, na działkach, za dzisiejszym zakładem produkcyjnym (dawna Bytowianka) ustawiono działa, które miały strzec drogi na Niezbyszewo. Na ulicy Wieży Wodnej, obok wieży ciśnień ustawiono działa przeciwlotnicze. Oczekiwano że wróg nadejdzie ze strony z Chojnic, z Borzytuchomia i Miastka. Na wieść o zbliżającym się wojsku radzieckim żołnierze niemieccy rzucili się do panicznej ucieczki z Bytowa, rozjeżdżając na drodze wszystkich, którzy nie zdążyli z niej uciec.
Przygotowujące się do ataku na Bytów wojska radzieckie ustawiły w Płotowie około 16 dział i skierowali je na miasto. Jeszcze przed wkroczeniem do Bytowa “zwycięskiej armii” w mieście schwytano kilku zwiadowców radzieckich. Natychmiast ich rozstrzeliwano. Trzech zabito w i pogrzebano w Udorpiu, w miejscu późniejszego osiedla PGR, jeden pamiętam że został zastrzelony na ulicy Miasteckiej, obok domu z czerwonej cegły. Później Rosjanie zabrali te ciała.
W Niedarzynie było rozmieszczonych około 50 czołgów. Stamtąd żołnierze niemieccy, z tymi czołgami pospiesznie uciekali wieczorem 7 marca po południu, około godziny 16, przez Grzmiącą, Bytów, Gostkowo, na Lębork i Gdańsk.
Czy użyto w Bytowie dział do obrony nie wiem, bo mnie 8 marca w Bytowie już nie było. Uciekliśmy do Niedarzyna. Tam zastał nas wróg. Weszli do nas o 4 nad ranem, strasząc bronią.
Do Bytowa pojechałem już 9 marca, zobaczyć co się dzieje. Pamiętam ze w tym dniu płonął dom, na rogu ulic Kochanowskiego i Bauera (dziś stoi tu budynek, w którym mieści się tu “zerówka”). Tego dnia zapalił się też kościół św. Katarzyny. Wśród mieszkańców Bytowa krążyła opinia, że został on podpalony przez grupkę Niemców, którzy podeszli od strony Mądrzechowa do miasta i rzucili granaty do kościoła, w którym było zgromadzonych wielu żołnierzy radzieckich. Od tego dnia co wieczór widzieliśmy z Niedarzyna jak Bytów płonął. Pożary rozświetlały całą wieś.
Na ulicy Sucharskiego i Polnej, Rosjanie urządzili sobie kwatery. W domu mojego dziadka był sztab. Moja matka prała bieliznę żołnierzom i w zamian dostawaliśmy jedzenie. To była też dla nas ochrona, bo kiedy jacyś żołnierze przychodzili do domu, to mama straszyła ich sztabem. To skutkowało, bo przestraszeni pospiesznie się usuwali.
Bytów był wciąż rabowany i podpalany. Któregoś dnia wszedłem z matką do domu na Rynku. Tam moja matkę schwytał żołnierz radziecki i zaciągnął ją do piwnicy. Po chwili matka wyniosła dymiące kartony, które podłożono wcześniej żeby podpalić budynek. Tym sposobem dom ocalał - jako jedyny z zabudowań na Rynku [przyp. aut.: kamienica na północno-wschodniej pierzei Rynku].
Niemców spotykał okrutny los. Wielu nie wytrzymywało napięcia i odejmowali sobie życie. Pamiętam rodzinę Janzen z Tuchomia. Małżeństwo splotło się łańcuchami i utopili się w płytkiej rzece. Janzen honorowy mężczyzna, nie mógł znieść zhańbienia żony przez radzieckich żołnierzy. (...)
Dane osobowe znane autorom.
List 18-letniej bytowianki do jej przyjaciółki
(wybrany fragment) Dessau, 18 maj 1946
Moja kochana D.!
Bardzo się cieszę, że po tak długim czasie znów mogę o tobie usłyszeć. Spróbuję odpowiedzieć na twoje pytania.
Dnia 3 marca, pół godziny później od was, wyjechaliśmy ciągnikiem z Bytowa w kierunku Słupska. Tam powiedziano nam, że nasza droga wiedzie do Gdyni: szybko, szybko, wróg jest tuż przed Słupskiem! W szalonym pośpiechu jechaliśmy dzień i noc, mimo ślizgawicy i śnieżnej zamieci. I tak na daremnie! Niedaleko Wejherowa 10 marca minął nas wróg - ,,kochani wybawiciele” - o zgrozo... Przez zwłoki, przez płonące wioski - mijał płaczące kobiety i dziewczęta, - mijał długie kolumny ludzi, którzy zesłani zostali na Syberię. Brigitte też została zesłana. W całości ograbieni, z jedną małą torbą, przybyliśmy 19 marca znów do Bytowa. Tam 8 marca po południu, o godzinie 1600 wszedł wróg. Nasz kochany Bytów stał się jedną ruiną. Wszędzie rozpościerał się ogień. Od Blumenstrasse po Deutschritte-Strasse i Langestrasse aż do kościoła ewangelickiego i rynku, aż do domu Thurow [kamienica na północno-wschodniej pierzei rynku – przyp. aut.], stały się jednym płomieniem. Kościół św. Elżbiety został zajęty i poświęcony przez katolików. Nabożeństwa ewangelickie, po wielu próbach, odbywały się w kościele „na górze”. Odprawiał je ksiądz Hain, który mieszkał u Nowaków. Zapaliły się domy: Roohin, Pittelow, Hass, Gohr, Meseck, Hoppe i Gaul oraz obora i stodoła. Spaliły się także NSV, szkoła Hindenburga, szkoła Pestalozziego i Karczma Świńska. Ulica Hindenburga została zniszczona przez bomby. Zamek jest cały. Wygląda tutaj jak w Sodomie i Gomorze. Naszą szkołę przekształcono na szkołę polską. Ojciec M. jest polskim nauczycielem! - byli Niemcami, a stali się właśnie dumnymi Polakami!.
Ona bawi się dobrze z Polakami. Jej rodzice, jak i wielu innych stali się Polakami. Nigdy nie byli Niemcami! Pani W. zmarła niedaleko Wejherowa. W ten sam sposób umarł doktor H. i doktor D. E. szukał swoich rodziców, ale znalazł jedynie grób. Widzieliśmy również nasz płonący dom (Burgstrasse 3), gdzie przed dwoma dniami podpalacze podłożyli ogień. Wszystko zostało splądrowane. Cztery tygodnie mieszkaliśmy u mojego wujka na Beschornstrasse. Później uporządkowaliśmy małą izdebkę nad kawalerką i tam się wprowadziliśmy. Nowy rozkaz zmusił Niemców do przeprowadzenia się na ulice: Schlossfreiheit, Kanalstrasse i Hohlerweg. W tej części miasta mieszkania były najmniejsze i najbardziej zniszczone przez bomby.
Musiałam harować u Polaków. Na każdym kroku byliśmy szykanowani. Starzy ludzie, chorzy i dzieci nie dostawali nic do jedzenia. Pracujący otrzymywali codziennie 200 gramów chleba. To było wszystko. Życie było piekłem...
Wasz dom jest niezniszczony. Przed naszym odejściem był zamieszkiwany przez Polaków. Z waszych mebli nic w domu nie pozostało. Zostały rozkradzione lub zniszczone przez Polaków. Naczynia potłuczone, a reszta splądrowana przez „zdobywców”. Jeszcze dzisiaj okradają oni biednych Niemców. Kiedy po raz pierwszy poszłam do waszego domu, nie znalazłam tam ani mebli, ani innych rzeczy. To było „gorzkie doświadczenie”. Książki leżały podarte i zniszczone na podwórzu, a później zostały spalone. Możesz być naprawdę szczęśliwa, że nie przeżyłaś i nie widziałaś tego chaosu. Widzieliśmy jak nasz dom się palił, ale nie mogliśmy go ratować czy gasić...
Dnia 25 września 1945 roku wraz z rodzicami opuściliśmy Bytów po raz drugi. Po okropnej drodze dotarliśmy w końcu do Berlina. Bandyci napadli nas jeszcze w pociągu i okradli przesiedleńców z ich ostatnich dóbr. Po tułaczce wylądowaliśmy w końcu w Dessau ...
Ściskam Cię Twoja A...
Wyjaśnienie nazw użytych w liście:
Blumenstrasse – ul. Kochanowskiego
Deutschritte-Strasse – ul. Rycerska
Langestrasse – ul. Wojska Polskiego
szkoła Hindenburga – dziś Gimnazjum nr 1
NSV – dom opieki społecznej
Szkoła Pestalozziego – stary nieistniejący dziś budynek na boisku po Szkole Podstawowej nr 2
Hindenburgstrasse – ul. Mierosławskiego
Burgstrasse – ul. Wolności
Beschornstrasse – ul. 11 Listopada
Schlossfreiheit – ul. Podzamcze
Kanalstrasse- ul. Szkolna
Hohlerweg – ul. Pochyła
Źródło: Bütower Heimattreffen 1985, Frankenberg 1985, s. 40.
Z pamiętnika dziewczynki
(fragmenty)
22 luty 1945 roku
Dzisiaj są moje 16 urodziny. Poczta z frontu już nie dochodzi. Wszyscy tak bardzo czekamy na wiadomości, które powiedzą nam prawdę. Za miesiąc powinniśmy być zwolnieni ze szkoły. Szkoła – kochana, niekochana? Nie - jednak kochana. Docenia się ją, gdy się ją traci.
Życzę sobie tylko, żeby znowu wszystko było duże i piękne. Ale jak? Ile się musiał nacierpieć naród niemiecki przez te wszystkie okropne lata wojny (5 1/2 roku). Ile ofiar - czy to wszystko na darmo?
Dzisiaj znowu kopaliśmy okopy. Budujemy także w Bytowie. Czy to nie za późno po tym nalocie? Jak bardzo od tego czasu zmienił się obraz tego miasteczka? Ono było takie spokojne.
28 luty 1945 roku
Zbliża się front. Wczoraj toczono ciężkie walki między Miastkiem a Bobolicami. Czy musimy uciekać? To musi się jutro lub pojutrze rozstrzygnąć! Wrogie samoloty krążą codziennie i ostrzeliwują okolicę. Ja muszę koniecznie jechać do Bytowa kupić chleb i odwiedzić przyjaciółkę. Jechałam szybko, co chwilę wskakując w okopy, pełna strachu, z powodu odgłosów wybuchów i nisko lecących rosyjskich samolotów.
W Bytowie na przemian alarm i ostrzeżenie. Dotarłam do domu pani R., matki mojej przyjaciółki. Widziałyśmy jak na podwórku oblatywacz podziurawił ciągnik. Pod nim leżał mężczyzna, a my stałyśmy skamieniałe w drzwiach.
Niesamowite, z naszej klasy nie ma żadnej dziewczyny w Bytowie. Wszystkie z obawy zostały odesłane przez rodziców.
Jechałam do domu. Nie było jeszcze ostrzeżenia o ewakuacji. Cholera, ale była strzelanina, do tego jeszcze okropna wichura!
1 marzec 1945 roku
Wczoraj wieczorem przyszło dużo żołnierzy z Tuchomia. Dom jest znowu pełen uchodźców, jak w ostatnich tygodniach. Wieczorem przybyli uchodźcy z Ciemna. Wieś całkowicie spalona. Chcieli jechać pociągiem, ale one są stale przepełnione. Jak mogliśmy tak ich przenocowaliśmy. Już i tak się nie śpi, nie ma także spokoju. W nocy przyszło jeszcze trzech żołnierzy.
6 marzec 1945 roku w Lęborku
Już za mną te dni, których nigdy w życiu nie zapomnę. Stracić ojczyznę, chyba nie może być nic gorszego! W piątek był duży atak na naszą wieś. Otrzymaliśmy natychmiastowy rozkaz ewakuacji. Dokąd? Pędem przebiegłam przez wieś. Serce biło mi dziko. Czy to był strach?, czy ogólne podenerwowanie?
Właściciele majątku uciekli traktorem ze wszystkimi dziećmi. Bezradni rolnicy, wszyscy zadawali sobie jedno pytanie: „co mamy robić?”. Wiedzieliśmy, że my w tej części Pomorza jesteśmy w kotle i nikt nie widział wyjścia z tej sytuacji. Pani z poczty powiedziała po prostu :„My zostaniemy tutaj”. Sam burmistrz [Bytowa – przyp. Aut.] nie wiedział, co ma powiedzieć, czy organizować ewakuację. Niektóre rodziny pracujące w tym majątku też wyjechały wozami. Opowiadano, że Rosjanie z czołgami stoją przed Rekowem, to jest 9 kilometrów od nas. Na drodze do Bytowa widziałam kilka niemieckich żołnierzy z panzerfaustami. Ciągle słyszałam odgłosy bomb, daleko?, blisko?
Pani R. przyszła z czwórką dzieci do nas. Nie było dla nich miejsca na traktorze. Płakała. Wszyscy byliśmy w okropnych nastrojach. W każdej chwili mogły nadjechać rosyjskie czołgi pod nasz dom. Mój Boże, czy to naprawdę zaszło tak daleko? -myślałam patrząc na opróżnione pokoje. Ile się dało, pochowaliśmy w piwnicy. Czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens?
Moje narty zaniosłam do pasieki i zadawałam sobie pytanie, czy one to wszystko przetrzymają? W ogrodzie leżał śnieg i o zgrozo za jeziorem czekali żołnierze na pierwszego T-34. To było niesamowite...
My nie mogliśmy się ruszyć. Co prawda był rozkaz o ewakuacji, ale kiedy, jak? Dopiero teraz do mnie dotarło, co powiedział jeden z żołnierzy poprzedniego wieczora do mnie i do mojej siostry: „Dziewczyny, wy musicie uciekać, wy nie możecie wpaść w ręce Ruskich. To koniec Niemiec” Bałam się straszliwie. Na szczęście stał na następnym dworcu wagon towarowy pełen uchodźców i my mogliśmy wsiąść. Wiem, że jeszcze po raz ostatni obejrzałam się na dom rodzinny i ten obraz wzięłam z sobą. Znajomi z poprzedniej stacji siedzieli już w wagonie, jak i wielu innych uchodźców. Było nam strasznie smutno.
My jechaliśmy, ale to było okropne. Alarmy lotnicze, ataki, czekanie, płaczące dzieci.... W niedzielę po 28 godzinach jazdy dotarliśmy do Lęborka i telepaliśmy się z bagażem przez tory do domu krewnych. Stamtąd uciekałam dalej w kierunku Gdańska, kiedy Rosjanie przybyli ze Słupska 9 marca pod Lębork.
Źródło: Bütower Heimattreffen 1985, s. 32.
Wspomnienia Waltera Paffrath
(fragment)
W lipcu 1943 roku wyższe szkoły z Hagen [Westfalia- Niemcy – przyp. aut.] przeniesiono na Pomorze. Szkoły dla chłopców ewakuowano najdalej na Wschód. Dla dwóch nauczycieli i ich rodzin to przedsięwzięcie zakończyło się tragicznie.
27 lipca zaczął się transport do Bytowa. W nocy z 28 na 29 dotarto do celu bez komplikacji. Jeszcze tej nocy przybysze zostali zakwaterowani u mieszkańców Bytowa. Uczniów podzielono na dwie grupy. Pierwsza, która była z matkami i rodzeństwem, i druga - samotni chłopcy, którzy przydzieleni zostali do rodzin zastępczych. Matki z dziećmi natomiast otrzymały pokój z możliwością gotowania. Początkowo było bardzo trudno, ponieważ rzeczywistość nie była taka jak oczekiwano, ale w końcu stosunki między miejscowym, a przybyszami poprawiły się, a nawet były serdeczne. Zajęcia w szkole odbywały się w budynku szkoły średniej [dzisiejsza szkoła zawodowa - przyp. aut.]. Obie szkoły nie mogły mieć zajęć równocześnie, więc wprowadzono system zmianowy: do południa i po południu, a po jakimś czasie zmiana. Stosunki pomiędzy obiema szkołami były raczej dobre, chociaż bytowska szkoła średnia była bardziej hitlerowska niż ta z Hagen. Główny kierownik tej szkoły był jednocześnie szefem miejscowej komórki NSDAP.
W lipcu 1944 roku pierwsze oznaki zbliżającej się katastrofy były coraz bliższe. Zawieszono zajęcia w szkołach na Pomorzu, aby zmobilizować siły do totalnej wojny. Zaczęto budowę Wału Pomorskiego, aby zabezpieczyć kraj przed czerwoną inwazją.
Dworzec w Bytowie do sierpnia wygląda przygnębiająco. Wiele kobiet i dziewcząt, niektórzy mężczyźni i chłopcy żegnają się ze swoimi najbliższymi. Oni wszyscy są zobligowani do budowy wału pomorskiego i wkrótce odjedzie długi pociąg z dworca. W miejscach pracy widać dziwny obraz kobiet z haczkami i szuflami, które pracują zawzięcie do ostatnich sił, aby jak najszybciej wrócić do swoich rodzin. W męskiej obsadzie tempo jest spokojniejsze. Oni są doświadczeni na tej wojnie i wiedzą, że te wąskie rowy nie są w stanie zatrzymać nowoczesnej armii i to całe przedsięwzięcie jest bez sensu.
W październiku próbowano, pomimo różnych trudności, znowu rozpocząć naukę. Właśnie wróciłem z wału i znowu zaczęły się przerwy. W grudniu i styczniu było tak mało miejsca, że dwie klasy miały zajęcia w jednej sali. Skład tych klas był zupełnie inny niż w 1943 roku. Było dużo nowych twarzy, obok chłopców było dużo dziewcząt. Wielu chłopców z Hasper [nazwa szkoły – przyp. aut.] z różnych powodów wróciło do ojczyzny z powrotem. Ich miejsce zajęły dzieci, które z matkami uciekły przed Armią Czerwoną z miejscowości nadbałtyckich oraz tacy, co mieszkali tam, gdzie naloty były najczęstsze, np. w Berlinie.
(...) Dyrektor Wulf, kierownik szkoły dla chłopców i ja mieliśmy czasami dyżury w budynku przeznaczonym dla uchodźców. W pomieszczeniu panował okropny smród i ludzka nędza wychodziła ze wszystkich stron. Także rolnicy z najbliższych wiosek przygotowywali się do ucieczki, przerabiali część dobytku zwierzęcego i ładowali na wozy najpotrzebniejsze rzeczy.
Dyrektor szkoły robił wszystko w tym chaotycznym położeniu, aby zorganizować odwrót szkoły, ale wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Musiał nawet znosić krzyk i upokorzenia od komendanta rejonu Förstera. Niektórym matkom z dziećmi udało się uciec przed grożącym niebezpieczeństwem wojskowymi samochodami i pancernymi pociągami. Pomimo gróźb naczelnika powiatu, dyrektor Wulf nie zaprzestał prób (wspierany przez nauczycieli) ratowania uczniów i ich matek. Ale wszystko daremnie. Nam mężczyznom już w ogóle nie można było podjąć prób samodzielnego opuszczenia miasta, ponieważ byliśmy powołani do obrony i bylibyśmy traktowani jako zdrajcy. Na szczęście w połowie lutego dla części matek z dziećmi stworzono furtkę. Mogły one wsiąść do pociągu, który jechał bardzo blisko linii frontu, i umożliwił im dotarcie do zachodniego brzegu Odry i uniknięcie pomorskiego piekła.
Po wyjeździe pociągu szkoła Hasper 15 lutego zmniejszyła się znacznie. Było teraz dziewięciu uczniów, dwie matki, dyrektor i trzech pedagogów. Trzech starszych uczniów wcielono do wojska, gdyż dyrektorowi nie udało się załatwić dla nich zwolnienia.
20 lutego był to słoneczny dzień przedwiośnia. Nagle usłyszeliśmy silniki rosyjskich samolotów, które zrzuciły na miasto mnóstwo bomb. Atak rozpoczął się tak nagle, że żadna z syren nie zdążyła ostrzec mieszkańców o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Skutkiem tego zginęło 100 osób, a wielu było rannych. W następnych dniach ataki się ponowiły. Myśliwce ostrzeliwały z broni pokładowej i zrzucały pojedyncze bomby. Na szczęście żaden z uczniów nie padł ofiarą nalotów. Nasz los miał się wkrótce spełnić. Ciągle słychać było przytłumione odgłosy artylerii z kierunku Miastka. Front zbliżał się nieuchronnie. Jeszcze raz padł rozkaz naczelnika powiatu, który wzywał wszystkich obywateli Bytowa, by kopać rowy przeciwpancerne wokół miasta. Ale ten pan i władca nie miał już mocy, nikt nie posłuchał tego rozkazu.
Dziwne intermezzo zagrano 23 lutego 1945 roku. Pozdrowienie z ojczyzny w postaci nie umundurowanego, wysokiego urzędnika partyjnego z Westfalii. On to zarządził ze swoją świtą zebranie uczniów z Hagen i Bochum w hotelu Hölsher . Pod maską pewnego zwycięstwa obiecał, że stracone tereny będą odzyskane i wyjaśnił, że przesiedlonym nie grozi niebezpieczeństwo. Zanikającej odwadze kobiet próbował zaradzić częstując je likierem, a mężczyznom serwując koniak. Bez rezultatu. Niektórzy nie skorzystali nawet z tego środka przekupstwa.
Być może, że dzięki niemu 2 marca, chociaż zbyt późno, ale spróbowano ratować resztki szkoły z Hagen i Bochum, które miały dotrzeć do Ustki, a stamtąd drogą morską uciec z niebezpiecznego rejonu. Głównym dowodzącym transportem został rektor K. ze szkoły w Bochum, który był mężem zaufania przesiedlonych w Bytowie. Dyrektor Wulf i inni pedagodzy zostali przydzieleni do tego transportu, dzięki temu uniknęli okrucieństwa volkssturmu. Połowa transportu była pod przewodnictwem Wulfa i moim. W piątek 2 marca o godz. 1600 z bytowskiego dworca miał odjechać pociąg, a reszta pod kierownictwem rektora K. miała odjechać w sobotę rano. Godzinami czekano na transport tego popołudnia, a sowieckie myśliwce ostrzeliwały okolice dworca. Kiedy wreszcie pociąg nadjechał, okazało się, że był to planowy pociąg pasażerski do Lęborka, do którego doczepiono kilka wagonów towarowych z rannymi. Z trudem udało się kobietom i dzieciom znaleźć miejsca. Niektórzy spędzili podróż na platformie. W 6 godzin przejechaliśmy 50 kilometrów. Dojechaliśmy do Lęborka i tu zakończyła się nasza ucieczka, ponieważ droga do Ustki była odcięta przez Armię Czerwoną. Resztę nocy spędziliśmy na peronach lub w poczekalni. Przygnębiający był to widok w nocnych godzinach, kiedy wnoszono ciężko rannych żołnierzy niemieckich. Drugiego dnia rano pojawiła się druga część transportu pod kierunkiem pana Immela, ale nie było głównodowodzącego rektora K. Co się stało?
O północy z piątku na sobotę dzwony w Bytowie zaczęły bić jak nigdy dotąd w historii miasta. Nigdy dzwony nie biły tak niesamowicie jak wtedy, kiedy zwiastowały zbliżanie się Armii Czerwonej. Rosyjskie czołgi dotarły już do Rekowa. Wielu bytowiaków zaczęło opuszczać miasto. Rozpoczęła się dzika ucieczka. Wątpiący próbowali różnymi sposobami uciec: samochodami, wozami konnymi, rowerami, pieszo. Na szczęście Immel w tym całym chaosie umiał się opanować. Został w Bytowie do rana i drugą połowę transportu przywiózł planowanym pociągiem do Lęborka. Dyrektorowi udało się w sobotę dla obydwu szkół załatwić kwatery w sali nabożeństw w kościele baptystów, którą to kwaterę następnego dnia zamieniono na hotel.
W południe 9 marca padł rozkaz opuszczenia. Ziemia pokryta była cieniutką warstwą śniegu, padały jeszcze płatki śniegu. Rozkazano nam o świcie bez wyraźnego celu opuścić Lębork.
Źródło: Paffrath W., Das Kriegsende in Bütow, [w:] Bütower Gedenkbuch (1939-1945), red. K.-D. Kreplin, Herdecke 2003, s. 17-20.